Dopiero w niedzielę poszłam odwiedzić miejsce, dla którego w ogóle chciałam przyjechać do Pragi – galerię dzieł Alfonsa Muchy, obecnie mojego ulubionego i najbardziej inspirującego artysty. Uwielbiam jego litografie, bo potrafił ze smakiem robić totalną komerchę. I nie czuł się przez to artystą, bo jego największe i najbardziej ambitne projekty nie zyskały takiego poklasku jak choćby serie panneaux.
A Lennon był dobrze ukryty.
Bardzo dobrze.
Kilka zaczepionych na ulicy osób bardzo dokładnie wytłumaczyło mi trasę, ale już po pierwszych kilku zakrętach gubiłąm nas totalnie, przez co musiałam pytać kolejnych (a w dodatku włączył mi się bardzo częsty syndrom: “Oesu, tak się wstydzę, bo ja mówię po angielsku, to brzmi jak >>I am potato”)
Najlepszym wyjściem okazało się kupienie pocztówki z okazałą twarzą Lennona namalowaną na murze i podchodzenie do przypadkowych osób (jak i nie przypadkowych, bo po drodze znaleźliśmy informację turystyczną!):
-Hi, I am looking for this wall, can you help me...?
Pomogli.
Skręciliśmy za młynem i znaleźliśmy się na skwerku ze Ścianą Lennona. To było... dziwne. Nagle z głośnej części Pragi, z szumiącą wodą i gwarem restauracji weszliśmy do miejsca które było zupełnie ciche. Kilka osób, knajpa w podwórzu. Cisza. Może tylko mi się wydawało. Może dlatego, że Lennon to dla mnie ważna postać.
Wyjechaliśmy tak, aby wczesnym wieczorem być już w domu. Praga zostawiła we mnie wiele wspomnień: tych dobrych i tych złych. Chciałabym wybrać się tam raz jeszcze. By przeżyć inaczej.
THE END
Koniec i bomba,
a kto czytał, ten trąba.